What's up! Witam się dzisiaj po luzacku, bo po 4 dniach spędzonych w ... (sami sobie dopiszcie epitet, bo ja nie znam słowa które może to opisać ps. "niesamowitym" jest za słabe) Los Angeles. Piszę do was będąc gdzieś pomiędzy LA a San Francisco. Pomimo tego, że wyjechałem już z Hollywood, wszystko dalej wygląda jak w filmie. Postaram się jednak nastukać kilka zdań o tym, co słychać w mieście aniołów. Ostatnim razem, gdy do was pisałem, byliśmy jakieś 150 km od oceanu. Tak się stało że nasz hotel był na drugim końcu miasta i trzeba było się do niego jakoś przedostać. Po opowieściach o tym, jakie to zakorkowane nie jest LA, spodziewałem się długiej przeprawy. Jak się jednak okazało, korki nie były aż tak straszne.. ale ogrom tego miasta mnie zszokował! Dwie godziny zajęło nam przedostanie się, nawet nie z jednej strony na drugą, może z 2/3. Chyba w życiu nie widziałem tylu domów. Napewno nie takiego skupiska ludzi w jednym miejscu. Przejeżdzając przez miasto, fajnie widać jak zmieniają się dzielnice. Zaliczyliśmy nawet jedną biedną, która bardziej podlatywała pod slums niż Beveryhills. Na szczęście na Beveryhills też byliśmy i zdecydowanie było bardziej spoko. Po przyjeździe do Hotelu, zostawiliśmy precioza i ruszyliśmy na plaże. Pomimo tego, żę było już koło 21 i grubo po dobranocce, nasze szalone JA nakazało zrobić coś, co zapomiętamy na lata. No i to co zobaczyliśmy zostanie w głowie na pewno i to raczej na zawsze. Kojarzycie z filmów taką scene jak kilka osób siedzi na plaży, pali się ognisko, ludzie opatuleni kocami, robią coś do jedzenia i piją. No to teraz wiem, że to nie jest wymysł filmowców, a prawdziwy obrazek z życia. Tak wieczory spędza kilkuset mieszkańców LA i pewnie kilkoro turystów. Podobnie jak w polsce w lesie, oni też mają wydzielone miejsca na ogniska. Mocno klimatycznie jak na ognisko i wieczorny chill out. Następnego dnia zabraliśmy się za oddanie samochodu i.. wynajęcie nowego. Zeszło nam z tym jakieś pół dnia, ale w końcu się udało. Opłacało się pomęczyć i stracić trochę czasu, bo jak się okazało, wynajęcie samochodu na takim wyjeździe jest czymś więcej niż strzałem w dziesiątke. Korki? Nie wiem, nie widziałem. Wrcając do naszego dnia, popołudnie spędziliśmy na plaży. Smażing, plażing musi być, a że przy tym jesteś na plaży, którą kojarzysz z 'Baywatch', to naprawdę miło się odpoczywa. Oczywiście jak na absolwentów AWF przystało, nie obyło się bez delikatnej rekreacji. Na plaży w Santa Barbara nie można się nudzić. Można grać chyba we wszystko, uprawiać gimnastykę na przyżądach i oczywiśćcie surfować. Dokładnie tak jak sobie to wyobrażałem, albo nie! Nawet lepiej! My pojechaliśmy na rowerach obczaić okolicę, a później, jak to stare koksy, ponapinać się trochę na przyżądach gimnastycznych. Muszę przyznać, że to był dobry dzionek i bardzo potrzebny w kontekście zbliżających się atrakcji. Kolejny dzień w mieście aniołów poświęciliśmy na zwiedzanie. Trzeba było wkońcu zobaczyć te wszystkie miejsca, które znaliśmy i pamiętaliśmy tylko z amerykańskich filmów i seriali. Pierwszą pozycją na naszej liście było Hollywood hill, z dość charakterystycznym napisem 'HOLLYWOOD'. Trochę nam zajęło, żeby go znaleźć. W drodze do niego, pokręciliśmy się trochę po pobliskich wzgórzach. Powiedziećże domy na nich są drogie to jak by nic nie powiedzieć. Myślęże ludzie tam mieszkający z głodu nie przymierają. Co do napisu 'HOLLYWOOD', to podjechać się do niego nie da, więc udaliśmy się na wzgórze widokowe porobić trochę foteczek i nacieszyć wzrok widokami. Następne na liście było Universal Studios. Dla tych którzy nie wiedzą co to za miejsce, to tam gdzie kręcą mnóstwo filmów i seriali. Można powiedziećże to taka 'świątynia kina'. Nudzić się tam nie da. W Universal Studio spędziliśmy z 7 godzin i jeszcze było mało. Jak ktoś kiedyś zawita do LA to musi to miejsce odwiedzić. Wracając do hotelu, postanowiliśmy jeszcze przejść się aleją Hollywood i poszukać jakiś ciekawych gwiazd na chodniku. Nie przypuszczałem że jest ich aż tyle. Ciągną się i ciągną. Znaleźliśmy kilka ciekawych z Michael'em Jacksonem i Tom'em Cruz na czele. Szukałem mojej, ale chyba jeszcze nie zdążyli jej zrobić. No cóż może następnym razem mi się uda. Z racji tego że na sobotę przełożyliśmy plan podróży do San Francisco, w piąteczek znowu wylądowaliśmy na plaży. Całodniowy relaks jest jak najbardziej wskazany, przed tak długą drogą do pokonania. No więc relaksowaliśmy się tak do 18, a poźniej podjechaliśmy pod Staple Center. Jak by nie było 'siara' gra półzawodowo w kosza. Przy czym dla mnie, to gościu spokojnie poradził by sobie w NBA. Jednak praca w szkole jest jego pasią i woli się skupić na wychowaniu i poprawie sprawności fizycznej dzieci i młodzieży. Śmiało można stwierdzić, że ma chłopak powołanie! Wracając do tematu. Wieczorem spróbowaliśmy jeszcze zerwać się na imprezę. Poszlajaliśmy się trochę po Beverlyhills, ale po raz kolejny okazało się, że nawet zwykłe czilando na plaży może nieźle wymęczyć. A teraz to co najlepsze. Pierwotnie do SF mieliśmy jechać właśnie w piątek, ale tak nam się w LA spodobało, że zostaliśmy jedną noc dłużej. Niestety albo i stety nie znaleźliśmy noclegu i noc spędziliśmy w... samochodzie. Kupiliśmy sobie całkiem niezłe poduszki za 4$, więc komfort spania podskoczył znacznie do góry. W swoim życiu kilka razy spałem w samochodzie, ale jeszcze nigdy nie byłem tak wyspany drugiego dnia. Jednak powietrze w Los Angeles mi służy. W sobotę przejechaliśmy ostatni raz wzdłóź plaży, jeszcze raz upajając się widokami. Później wymieniliśmy samochody i ruszyliśmy dalej w drogę. Do przejechania mamy z 750 km, także nie najgorzej. Podrodze czekają jednak takie widoki, że na samą myśl pojawia mi się banan na twarzy.
Dobra na dzisiaj wystarczy. Powoli zaczynamy rozglądać się za jakimś motelem. Jedna noc spędzona w samochodzie jest spoko, ale dwie to już było by za bardzo. Trzymajcie się ciepło. Na koniec takie małe przemyślenie. Kilka ostatnich dni uświadomiło mnie, że każde marzenie jest możliwe jest do zrealizowania.. Jak taki prosty chłopak z Tuchowa jak ja, może to robić, to tym bardziej Wy możecie. Trzeba tylko to zaplanować i działać, a wszystko jest możliwe! Pozdro 600! Ps. Później wrzucę więcej zdjęć!
Siema! Zacznę może od krótkich wyjaśnień. Pewnie wielu z was zastanawiało się gdzie się podziewałem. Jak by nie patrzyć ostatniego posta wrzuciłem chyba z trzy, jak nie cztery miesiące temu. No cóż, troche mi życie przyspieszyło, pojawiło się kilka komplikacji, dużo spraw na głowie. Nie będę się teraz nad tym rozwodził, bo mam wam kilka innych rzeczy do opowiedzenia. Jak tylko wróce do Calgary to obiecuje że o wszystkim wam napisze! Przenieśmy się jednak, szybko do teraźniejszości. Napisałem 'jak wróce do Calgary', więc gdzie ja w ogóle jestem. Spróbujcie wyorbazić sobie taką sytuacje. Zamykacie oczy a w myślach pojawiają się obrazy miejsc w których chcielibyście właśnie być. Otwieracie je po chwili i.. te obrazy nie znikają, dalej je widzicie, tylko że tym razem na żywo!
Ja tak mam od czterech dni, zamykam oczy i widzę nowe miejsca. Widzę je w myślach a później na żywo! Wspólnie z Siarą i RCB uderzyliśmy na podbój Ameryki! Jako przedstawiciele pokolenia wychowanego na amerykańskich filmch i serialach, postanowiliśmy odwiedzić kilka kultowych zakątków, tegoż niesamowitego kraju. Zaczęliśmy od Las Vegas. miasta hazardu, imprez, mówiąc krótko świątyni dolara. Pierwsze BOOM przeżyłem zaraz po wylądowaniu. Dobrze nie wyszliśmy z samolotu a tam w terminalu z 20 maszyn do gry, w następnym budynku chyba z 200! Trzeba mieć niezłe ciśnienie żeby prosto z samolotu rzucić się na maszynę! Z drugiej strony jak ktoś ma farta może bardzo szybko odrobić sobie bilet lotniczy. Albo nawet całe wakacje!
Jednym z pierwszych miejsc do jakiego udajesz się zaraz po przyjeździe do Las Vegas, jest albo kasyno, albo dance club. Z racji tego że więcej w nas 'Dance floor beast' niż hazardzisty ruszyliśmy poczarować trochę na parkiecie. Jak się później okazało było to niezłe przetarcie przed niedzielną 'potańcówką' na basenie, na której bezsprzecznie pierwsze skrzypce odgrywał nasz Siara Siarzewski! To co chłopak ma fantazje w tańcu to jego! Po dość mocno 'przepracowanej' niedzieli przyszedł czas na kolejne mocne BOOM! Zapora Huberta 'Hoover dam' i Grand Canyon to dwie kolejne pozycje na naszej liście marzeń które postanowiliśmy zobaczyć. Przy okazji zahaczyliśmy jeszcze o słynną road 66 która ciągnie się z Chicago do Santa Barbara. Zapora i cała jej okolica dobrze zryła beretkę ale to co zobaczyliśmy na Grand Canyon to jest jakiś kosmos. Niby człowiek już to kiedyś widział w tv, pewnie nawet kilka razy, Ale możliwość czilanda w takim miejscu z takimi widokami i w takiej atmosferze jest wiecej niż mistrzowska! Po takim dniu, człowiek docenia to co posiada i jeszcze bardziej utwierdza się w przekonaniu, że dobrze ma to życie pokolorowane...
Po powrocie do hotelu próbowaliśmy jeszcze ruszyć na imprezy. Zmęczenie materiału w połączeniu z niezbyt dużym ruchem na mieście sprawił, że szybko wróciliśmy do hotelu. No cóż wiek już nie ten i człowiek potrzebuje więcej odpoczynku niż kiedyś. Poza tym dzisiaj (05.08) mamy do przejechania 450 km, bo przenosimy się do Miasta Aniołów czyli Los Angeles! Dobra kończę na dzisiaj. Wyjeżdzamy powoli z pustyni i zaczynają się dobre widoki! W powietrzu czuć już zapach oceanu! Trzymajcie się i do usłyszenia! Wysoka piątka!