niedziela, 29 grudnia 2013

Święta po Majkowemu!

Wow ale tydzień za mną! Nogi spuchnięte, mięśnie zakwaszone, ale na twarzy taki banan, że jak by nie uszy to pewnie kończył by się z tyłu mojej głowy. Doszedłem do wniosku, że jest we mnie trochę z masochisty. Pomimo tego, że wszystko boli, ja i tak dalej wchodzę, zjeżdżam, skaczę, pływam, czerpiąc z tego ogromną satysfakcje. Poza tym mam również świadomość, że taki tryb życia pomoże mi na starość wykonywać znacznie więcej czynności niż typowa osoba po sześćdziesiątce. Można więc powiedzieć, że łącze przyjemne z pożytecznym, czyli.. u mnie po staremu.

Za nami wyjątkowy tydzień w roku. Święta Bożego narodzenia, czyli fajny czas, w którym spotykamy się z rodziną, znajomymi, jemy, pijemy i nic nie robimy. W sumie taki przeważnie jest schemat i tak to wygląda u większości z Nas. Z racji tego, że do domu mam około 10 000 km i na emigracji jestem dopiero od 9 miesięcy, o rodzinnych świętach mogłem zapomnieć. Postanowiłem więc, że w tym roku spędzę je zupełnie inaczej. Wziąłem deskę, narty i ruszyłem do BC trochę poświrować, czerpiąc przyjemność ze sportów zimowych. Odwiedzając kolejne miejsca w Kanadzie, utwierdzam się w przekonaniu, że przynajmniej jak dla mnie, jest to obecnie najlepsze na świecie miejsce do życia. Nie trzeba zarabiać milionów dolarów, żeby ze swojego życia zrobić niezły film przygodowy.

W Panorama mountain village bo tam mnie dokładnie przywiało, mogłem oddać się czynnością, które na takich wyjazdach uwielbiam. W ciągu dnia niczym koń Rafał, jak dziki jeździłem na desce i narciochach, wieczorami regenerowałem się w jacuzzy, a w nocy uderzałem do baru na delikatne piwello, lejąc Komora w bilarda i delektując się muzyką puszczaną przez chyba „najlepszego” DJ jakiego w życiu słyszałem.

Jeśli chodzi o stoki to w Panoramie znajduje się około 30 (jak nie więcej) tras o różnym stopniu trudności. Są miejsca łatwe, w których poradzą sobie nawet początkujący narciarze i są też takie, po których jazda pługiem, może okazać się niewystarczającą umiejętnością do bezpiecznego zjechania w dół. Jeżeli ktoś potrzebuje zastrzyku adrenaliny, może spróbować swoich sił na kilku double black diamond, czy też puścić się po lesie. Niestety dla mnie, w Kanadzie najlepszym okresem na narty jest końcówka stycznia aż do kwietnia. Pojawia się w tedy dużo śniegu i można pozjeżdżać w świeżym puchu, co jest moim celem na ten sezon. Jak już wcześniej pisałem, narciarstwo w Kanadzie różni się od Europejskiego i z pewnością daje więcej możliwości. Pomimo tego uważam ten wyjazd za bardzo udany, odpocząłem psychicznie i dojechałem się fizycznie, czyli tak jak planowałem.  Teraz krótka przerwa i za tydzień znowu chciałbym gdzieś pojeździć. Oczywiście nieomieszkam was o tym poinformować i napisać krótką relacje!

Tak na koniec dodam jeszcze, że w zjazdach towarzyszyła mi kamerka GoPro, więc jak tylko znajdę chwilę spróbuje coś posklejać, i stworzyć krótki film z mojego wyjazdu.

Szczęśliwego Nowego Roku i jeszcze więcej uśmiechu i pozytywnych momentów w 2014 wysoka piątka!





niedziela, 15 grudnia 2013

Backcountry! Czyli całkowicie nowy sposób aktywnego spędzenia czasu!

Siema! Mam nadzieje, że u Was wszystko ok i na pełnym relaksie przeczytacie to, co mam Wam dzisiaj do opowiedzenia. Jako, że moja aklimatyzacja w tym niesamowitym miejscu przebiega bez zarzutu, mogę sobie pozwolić na zdobywanie nowych doświadczeń i prowadzenia trybu życia, który dostarcza mi ogromną ilość radości i pozytywu. Powoli wyjazd do Kanady wyrasta do miana najlepszej decyzji jaką podjąłem w życiu. A to mnie bardzo cieszy bo znaczy to, że droga, którą podążam jest jak najbardziej trafna.

Dzisiaj, można powiedzieć, że po części wróciłem do korzeni ,a dokładniej do początków mojej przygody jazdy na desce. Pierwsze kroki na snowboradzie stawiałem jakieś 13 lat temu, będąc jeszcze małolatem. W związku z tym, że ciężko było z prawem jazdy, ogólnie ze starszymi kolegami z którymi można było by jeździć na wyciągi, pierwsze szlify zbierałem na pobliskich górkach. Schemat był prosty. Herbata w termosie, kilka kanapek, deska do ręki i szło się na cały dzień trochę pozjeżdżać. Samej jazdy może nie było zbyt dużo ale banan z twarzy długo nie znikał. W dniu dzisiejszym poczułem się znów jak ten 13 latek, oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji.

W tytule napisałem „Backcountry” . Zapewne wielu z was zastanawia się co to właściwie jest i z czym to się je. Backcountry jest to, mówiąc bardzo ogólnie, odmiana narciarstwa, w której wykorzystuje się narty do przemieszczenia w terenie pokrytym śniegiem. Czyli zapinam narty i raz podchodzę a raz zjeżdżam z góry. Można powiedzieć, że mnie nie tak do końca to dotyczy, ponieważ ja w przeciwieństwie do moich kolegów, podchodziłem mając na nogach rakiety śnieżne a zjeżdżałem na desce. Póki co, na razie udało mi się skompletować sprzęt snowboardowy i powoli zabieram się za narciarski, tak żeby jeszcze w tym sezonie zasmakować backcountry w czystej postaci.

Wracając do naszej dzisiejszej wyprawy, pierwsza jej część czyli podchodzenie dało mi trochę w kość i dochodząc do góry byłem lekko umordowany. Ale ja akurat lubię się trochę zmęczyć i z większą intensywnością pooddychać świeżym górskim powietrzem. Druga część, czyli zjazd do najłatwiejszych też nie należał. Z racji tego, że trochę już na snowboardzie w życiu pojeździłem uznałem, że ze zjadem nie będę miał większego problemu. No cóż, szybko okazało się, że dotychczasowa jazda, którą preferowałem (jazda po przygotowanej trasie, najlepiej na świeżym frezie), bardzo odbiega od tej z jaką dzisiaj miałem do czynienia. Technika jazdy po puchu różni się bardzo od tej na stoku i czeka mnie dużo pracy żeby opanować ją na zadowalającym mnie poziomie. Na szczęście w Kanadzie o praktykę nie trudno, więc myślę, że szybko się przestawię i będę mógł cieszyć się zarówno jazdą po trasie jak i na dziko. Nie znaczy to oczywiście, że dzisiaj nie miałem „fanu” z jazdy. Miałem i to bardzo duży, dlatego wiem, że w przyszłości chcę jeździć w ten sposób częściej!

Dobra czas na mnie. Trochę jestem wypompowany  po dzisiejszej aktywce ale tak jak w tedy gdy byłem małolatem, tak samo teraz banan z mojej twarzy długo nie zniknie! W przyszły weekend chcę pojeździć trochę po resorcie, żeby deskę przetestować, a w poniedziałek 23 grudnia uderzam do Panoramy! I jak tu nie lubić tej Kanady!?


Szęśliwy, uśmiechnięty i pozytywnie nakręcony Mike pozdrawia wszystkich czytelników!  ↑5 








niedziela, 1 grudnia 2013

Narty, narcioszki, nartunie! Mike rozpoczyna sezon!


No to się zaczęło. Po miesiącach oczekiwań i wypatrywania śniegu , w końcu zapakowaliśmy narty na samochód i ruszyliśmy w góry. Sezon otwarliśmy w Lake Louise. Już kilka razy w moich postach przewijała się ta miejscowość , więc nie będę się o niej rozpisywał. Jedno jest pewne , jest tam co robić zarówno w lecie jak i w zimie, a widoki... widoków to chyba nie trzeba komentować.

W najbliższych miesiącach postaram się pokazać Wam, w jakich warunkach i na jakich trasach, można w Kanadzie pobawić się w narciarstwo. Uważam, że jeżeli kogoś sporty zimowe bawią tak samo jak mnie, powinien przyjechać kiedyś do Alberty lub BC i trochę pośmigać. Największym 
plusem i jednocześnie różnicą dzielącą tutejsze narciarstwo od europejskiego jest swoboda i nieskończona możliwość wyboru tras.  Wiąże się to ze zmianą techniki jazdy oraz sprzętu. W Europie bardzo popularna jest jazda równoległa i co za tym idzie sprzęt carvingowy, tu natomiast jeździ się głównie śmigiem używając do tego nart typu allmountain lub freeride.

Oczywiście nie mówię, że w europie tak się nie jeździ ale kto zna się trochę na narciarstwie i miał przyjemność jazdy w Alpach lub w Dolomitach (Alpy Wschodnie), raczej się ze mną zgodzi.

Dobra tyle tytułem wstępu. Jeśli chodzi o ośrodek w Lake Louise to posiada on 139 oficjalnych tras narciarskich usytuowanych na czterech zboczach gór. Wszystko jest bardzo fajnie połączone i tak naprawdę ciężko się zgubić, bo gdzie byśmy nie pojechali to zawsze do jakiegoś wyciągu dojedziemy.  Ośrodek w Lake Louise oferuje ponad to dużą liczbę tras biegowych. W przeszłości byłem na kilku obozach biegowych (narciarstwo biegowe), więc jestem pewny, że prędzej czy później biegówki też pojawią się pod moimi stopami i znów będę mógł czerpać przyjemność z tego rodzaju turystyki.  Jako że jest to dopiero listopad i śniegu nie jest zbyt dużo, większość  tras jest jeszcze zamknięta, więc potraktowaliśmy ten wypad jako przetarcie przed sezonem. Mimo to wyjazd był bardzo pozytywny i rozgrzał moją wyobraźnię. Była to taką zapowiedź tego, co niebawem nadejdzie.

Nawiązując jeszcze do narciarstwa i snowboardu,  byłem dzisiaj na spotkaniu grupy snowboardowej. Organizują takie spotkania co jakiś czas, żeby się poznać, porozmawiać i umówić na jakiś wypad większą grupą ludzi. Poznałem kilka ciekawych osób i pewnie wybiorę się na wspólny wyjazd. Swoją drogą jest to kolejna dobra okazja do poprawy angielskiego, a tego potrzeba mi jak powietrza.


Dobra warioty uderzam do spania bo już późno. Zapowiada się mroźny i śnieżny tydzień w Albercie. Jeśli taki będzie, to pewnie w przyszłym tygodniu jakieś narty albo deska pojawią się w moim harmonogramie. Poki co nastawiam tryb „praca”, bo trzeba zarobić parę dolarów $$$.

A i taki bonusik ode mnie, żebyście mogli jeszcze bardziej zobaczyć klimat panujący w Lake Louise!



Pozdro 600 i wysoka piątka na nadchodzący tydzień!




niedziela, 17 listopada 2013

Bo w życiu jak w filmie!

No! I w taki oto sposób, kolejny tydzień w Ameryce dobiegł końca. Nie wiem jak u Was, ale u mnie tygodnie mijają szybciej niż ja mam na 60m. Czyli naprawdę szybko! Najważniejsze, że każdy tydzień czegoś mnie uczy i dodaje z 10 do doświadczenia. A to dużo!

W tym tygodniu postanowiłem pochodzić trochę po Downtown i pokazać wam kilka ciekawych miejsc. Jako, że pierwsze zetknięcie się z „rynkiem” amerykańskiego miasta, które do tej pory widziałem jedynie w amerykańskim filmie zrobiło na mnie ogromne wrażenie, postanowiłem, że chociaż w małym stopniu się nim z wami podzielę. No to co, zapraszam do Ameryki!

Żyjemy w takich czasach, w których większość z Was, podobnie do mnie, wychowała się na filmach rodem z Hollywood. Dlatego zapewne każdy ma zapisane w głowie charakterystyczne dla Ameryki obrazy. Myślę, że w „Familiadzie” taka była by kolejność..

Pierwsze miejsce, chyba nie podlega żadnej dyskusji. Co to za amerykańskie miasto które nie ma Downtown.  Szklane budynki, nawet podobne do naszych bloków.. tylko że szklane. No i trochę większe.. W każdym szanującym się amerykańskim filmie, znajdują się ujęcia centrum miasta. Trudno się temu dziwić, w końcu robią one zawsze ogromne wrażenie. W Calgary może Downtown nie jest jakieś wielkie, ale swój urok posiada. Zresztą już Wam je kilka razy zaprezentowałem.

Kolejne miejsce na mojej liście zajmuje autobus. Tak autobus, żółty, kwadratowy, przeważnie wożący dzieciaki do szkoły. Dla tych którzy dalej mają problem z przypomnieniem sobie jak on wygląda, zostawiłem coś na funpage. Teraz to już chyba każdy wie co mam na myśli!

Dobra school bus za nami to przejdźmy do następnej rzeczy. Myślę, że żółte taksówki rodem z Nowego Jorku, zasługują na to, żeby znaleźć się na trzecim miejscu. Przy okazji mam dla was ciekawostkę. Wiecie dlaczego w ogóle te taksówki są żółte!?  Tata Marcina powiedział, że w latach sześćdziesiątych rozkwitł  interes "nieoficjalnych" taksówek, czyli taksówkarzy-prywaciarzy, którzy oferowali usługi przewozowe na własną rękę. W roku 1967 miasto wezwało więc wszystkie taksówki Nowego Jorku do pomalowania je na jeden kolor, by odróżniały się i były rozpoznawalne. Kolor wybrany został na podstawie gustu żony ówczesnego szefa departamentu, której auto również było wtedy żółte. Boom i od tamtej pory Nowy Jork zalewa jaskrawa żółć. Ten tata Marcina to ma wiedzę!

Jak już tak ćwiczymy tą wyobraźnie, to mam dla was jeszcze jedno miejsce. W każdym filmie akcji, w sumie to w ogóle w każdym filmie, w którym ktoś ucieka, na swojej drodze spotyka ewakuacyjne schody. Założę się, że większość z was widzi teraz ceglaną ścianę z małą ilością okien i metalowymi schodami pośrodku. Na szczęście ja w swoim filmie nie musiałem uciekać i zrobiłem zdjęcie..

Ostatnią rzeczą, miejscem w mojej zabawie są typowe domy, znajdujące się na typowych ulicach amerykańskich miast. Z reguły piętrowe domy, z gankiem, czasem drewniane a czasem z sidingu. Tu jednak pewnie każdy z was będzie miał inne wyobrażenie, bo przecież domów w Ameryce jest dużo i nie wszystkie są takie same.

Tym miłym akcentem zakończę swoją „Familiadę”. Oczywiście co do kolejności, można by się kłócić, ale z pewnością, wszyscy kojarzycie większość z tych miejsc i rzeczy. Nie będę się więcej rozpisywał, bo mam głęboką nadzieję, że swoim blogiem i podejściem do życia zachęcę wielu z was do podróżowania i resztę zobaczycie już sami. Tylko nie takiego podróżowania w głowie.. takiego na prawdę!

A i pewnie zastanawiacie się gdzie jest zdjęcie taksówki.. No cóż, zdjęcie taksówki wrzucę na funpage, ale jeśli chcieli byście zobaczyć więcej moich fotek z ameryki to zapraszam na istagrama (kosaawf). Może komuś się coś spodoba...














Dobra kończę! Dużo pozytywów w tygodniu i do następnego.. czytania! Piona!





niedziela, 10 listopada 2013

Królowa zima wita Mike!!!

Witam wszystkich spragnionych pozytywnych wrażeń! Tak wiem ostatnio trochę spuściłem z tonu, ale jeśli sam Bóg potrzebuje czasem odpocząć, to ja tym bardziej. Oczywiście nie znaczy to, że przez ostatnie trzy tygodnie nic nie robiłem. Wręcz przeciwnie robiłem bardzo dużo i trochę wam dzisiaj o tym opowiem.


Z ważniejszych wydarzeń jakie miały miejsce, z pewnością nadejście zimy odegra największą rolę w najblizszej przyszłości. Wystarczyły dwa dni i nagle zrobiło się biało. Temperatura spadła do -5 stopni w ciągu dnia i z ciepłej kolorowej jesieni, szybciutko przeskoczyliśmy do następnej pory roku. No cóż w końcu mieszkam teraz trochę bardziej na północ niż do to tej pory, więc zimy muszę spodziewać się trochę wcześniej niż dotychczas.

Pierwszy śnieg spowodował, że z większą intensywnością zacząłem rozglądać się za sprzętem na zimę. Jako, że lubię plątać się po stronach internetowych w poszukiwaniu fajnych, ciekawych rzeczy, udało mi się wyhaczyć ciekawą deskę snowboardową i wiązania. Pozostało mi jeszcze zaopatrzyć się w buty i połowa sprzętu na zimę skompletowana. W przyszłym miesiącu postaram się zająć nartami. Pewnie niektórzy z was pomyślą że powariowałem, ale mieszkając w Calgary i mając do gór zaledwie 100 km, posiadanie deski i nart jest więcej niż obowiązkowe. Zresztą za niedługo zobaczycie o co mi chodzi...

Zostańmy jeszcze trochę przy zimie. W związku z tym że, już niespełna dwa miesiące pozostało do Świąt Bożego Narodzenia, a Rich Canadian Boy leci do Polski postanowiłem, że ten szczególny czas przeżyje w sposób zgoła odmienny niż miało to miejsce w latach poprzednich. W tym roku zabieram deskę, narty i uderzam do Panorama Mountain Village. Myślę, że sześciodoniowe czilando dobrze mi zrobi i wrócę jeszcze bardziej pozytywnie naładowany ! Relację z tej wyprawy na pewno wrzucę na bloga.

Pewnie już zauważyliście, że na każdym kroku podkreślam, jak ważną rolę w moim życiu odegrało 5 lat studiów na AWF Kraków. Nawet teraz, dwa lata po magisterce magia tej uczelni nie gaśnie. Kilka dni temu napisał do mnie kolega, że przyleciał do Calgary bo ma Puchar Świata w łyżwiarstwie szybkim.  Cały czas micha mi się cieszy, bo fajnie jest spotkać znajomą twarz 10 000 km od domu. Teraz czekam na kolejne osoby!

Ostatnią z ważniejszych rzeczy, o której chciałem wspomnieć, jest ciekawa impreza na której byłem. Może nie do końca impreza, a strona internetowa, której to użytkownicy się spotkali. Słyszeliście kiedyś o czymś takim jak couchsurfing? Dla tych którzy nie wiedzą, couchsurfing jest to strona internetowa, dzięki której można zaoferować darmowe zakwaterowanie, albo po prostu poznać interesujących ludzi z całego świata. Bardzo mi się to spodobało i myślę, że w przyszłości będę z tego korzystał.

Wracając jeszcze do tereźniejszości. W niedzielę wybrałem się z Rich Canadian, Źośką i z Olimpijczykiem do Banff, żeby zrelaksować się w gorących źródłach. Miałem dużą chęć zrobić pierwszy film z tego wyjazdu, no ale cóż... padła mi bateria w gopro, więc będę musiał jeszcze z tym zaczekać. Pomimo tego i tak wyjazd mogę zaliczyć do jednego z lepszych. Relaks przez duże „R” i dużo fun’u!

Jak widzicie nudzić jak zwykle się nie nudzę. Cały czas staram się maksymalnie zapełniać harmonogram tak, żeby część mózgu odpowiadającą za wspomnienia zapełnić w 100%!


Pozdrawiam wszystkich bardzo gorącą i zapraszam na kolejnego posta, którego postaram się wrzucić w nadchodzącym tygodniu!

poniedziałek, 21 października 2013

Pozytywne nakręcenie!

Siema! W tym tygodniu miałem nic nie pisać... ale się rozmyśliłem. Postanowiliśmy z Rich-canadian-boyem, że trochę odpoczniemy, bo zgodzicie się ze mną (jeśli śledzicie mojego bloga), że ostatnio lecimy na dużej intensywności. W związku z tym, że planowaliśmy trochę „poczilałtować”, pisanie kolejnego posta byłoby bez sensu. Jednak i w takich okolicznościach, coś się jednak urodziło.

Doszedłem do wniosku, że możecie być ciekawi jak wygląda mój dzień na relaksie. Poprzednie posty mogły was zmęczyć, dlatego dzisiaj się trochę wylajtujemy. Cóż, nawet takie dwa konie jak my, muszą od czasu do czasu się zregenerować. Wiele osób pyta mnie skąd u mnie tyle pozytywnej energii. Pokażę Wam dzisiaj, jak ją w sobie wyzwalam.


Zacznę trochę od wspominek. Przypomina mi się jak będąc na studiach, wegetowaliśmy po zajęciach(czasem w trakcie) z moim współlokatorem Tomeczkiem, oglądając „Pierwszą miłość”. Dlaczego o tym piszę? Bo od tamtego czasu mój sposób na relaks i ja sam delikatnie się zmienił. A mówią, że ludzie się nie zmieniają..

Widok z Nose Hill Park
W związku z tym, że są jeszcze we mnie jakieś pozostałości po studyjnym czilowaniu, dzień zacząłem od włączenia kompa, a co za tym idzie i Skype. Te dwie czynności sprawiły, że z łóżka zebrałem się dopiero o 14. Szybkie ogarnięcie, śniadanie mistrzów(trzy jajka na twardo z majonezem i bułka z masłem...) i byłem gotowy do działania. Doszliśmy do wniosku, że trzeba dzień ratować, więc poszliśmy pobiegać. Nazwałbym to raczej marszo-biegiem, z przewagą na "marszo". Powiedzmy, że była to rozgrzewka przed następnym naszym ruchem, jakim była siłka. Jak na fit chłopaków przystało, klata i brzuch musi być zrobiony.  Żeby utrzymać wysoki poziom zadowolenia, kolejnym miejscem, do którego skierowaliśmy nasze kroki było centrum handlowe. Nie ma chyba osoby, która nie lubi chodzić na zakupy, szczególnie jak masz świadomość, że kupno jakiejś pierdoły zbytnio nie nadszarpnie Twojego budżetu. Udało mi się wyhaczyć kurtałę na zimę, co wlało jeszcze większy pozytyw w moje serce.

cresent heights
Zawsze jak mam wysoki poziom zadowolenia z życia, uwielbiam siadać w jakimś fajnym miejscu , z dobrym widokiem, klimatyczną muzą i przypominać sobie ciekawe momenty ze swojego życia. A trochę się ich już nazbierało. Mam to szczęście, że otacza mnie mnóstwo ciekawych ludzi, także o zwariowane momenty nie trudno. W Calgary klimatycznych miejsc  jest bardzo dużo. My akurat wybraliśmy Nose Hill Park, a wracając do domu, zatrzymaliśmy się na chwilę, na pobliskim wzgórzu (Cresent Heights), popatrzeć na downtown.

Rich-canadian-boy i nasza najnowsza zabawka.
Żeby relaks był perfekcyjny, na koniec dnia zafundowałem sobie poezje smaków, czyli lody i pistacje. Po takiej jednodniowej sesji budowania swojego nastroju, mogę śmiało stwierdzić, że przyszły tydzień będzie pozytywny, a co za tym idzie, szybko zleci do soboty.

Aaa nie napisałem Wam jeszcze jednego. Chyba najważniejszego. Kupiliśmy z Rich-canadian-boyem kamerkę Go-Pro. Rozwijam się, jak zrealizuje swoje filmowe plany, to możecie być pewni, że będzie się działo! Także trzymajcie kciuki, żebym znów pokonał prokrastynacje!


Pozdrawiam i życzę dużo uśmiechu w nadchodzącym tygodniu!  

poniedziałek, 14 października 2013

"Czilando", czyli relaksu czas!

Wy też tak macie? Jedziecie gdzieś wypocząć, a wracacie dwa razy bardziej zmęczeni? Ale to chyba znaczy, że było spoko i dużo się działo. Ja tak mam zawsze, ale akurat mi to się podoba.

Witam! Pomimo dużego zmęczenia, które mnie ogarnia, postanowiłem popracować coś nad nowym postem i zaprezentować Wam jeden ze sposobów relaksu w Kanadzie. Relaksu przez duże „R”, bo oprócz tego, że odpoczęło moje ciało, to też psychicznie mocno się odprężyłem.

W ten weekend wybraliśmy się dosyć daleko, bo do oddalonego o ok. 350 km i znajdującego się w innej prowincji (British Columbia) Whiteswan Lake. Jest to region słynący z dzikich gorących źródeł, położonych tuż przy górskiej rzece, co niewątpliwie dodaje uroku temu niezwykłemu miejscu. Dobra, ale może zacznę od początku...

Jako że każda wyprawa kosztuje, to jeszcze w sobotę rano razem z Rich-canadian-boyem uderzyliśmy na kilka godzin do pracy. Pięć godzinek w miłej atmosferze i w zasadzie na wycieczkę zarobione, więc można było jechać. Po drodze odebraliśmy jeszcze Chudiniego i w trzech ruszyliśmy uskuteczniać weekendowe „czilando”!

Pomimo tego, że z reguły w Kanadzie wszędzie jest daleko, to jednak podróże samochodem tutaj, a w Polsce zupełnie się od siebie różnią. Pamiętam jak będąc w Polszy zawsze strasznie męczyły mnie dalekie wyjazdy. Droga dłużyła się i dłużyła. Tu natomiast jak gdzieś jadę, czy jest to 100 km. czy 400, zawsze szybko leci czas. Zapewne duży wpływ na to mają otaczające mnie widoki. Głowa lata mi dookoła, szczena opada i tylko powtarzam jak papuga „ale tu jest pięknie!”. Oczywiście miłe towarzystwo i od czasu do czasu delikatny drin też robią swoje...

Jadąc tak, w lajtowej atmosferze, z pieśnią na ustach, po czterech godzinach byliśmy na miejscu. Szybka podmianka spodenek, ręcznik do ręki, radio na bark i ruszyliśmy w stronę upragnionej wegety! Musieliśmy jeszcze zejść jakieś 200 m. do rzeki, po czym mogliśmy się oddać słodkiemu lenistwu, kładąc się w gorącym źródle. W związku z dużym zmęczeniem jakie mnie ogarnęło, po około dziesieciu minutach już spałem.. Albo bardziej drzemałem, bo było tam kilka osób, więc nie chciałem uraczyć ich swoim chrapaniem. Jeśli miał bym określić poziom relaksu którego zaznałem, to myślę, że dyszka z dużym plusem. Dawno nie byłem tak „wyczilowany”. Istna poezja co by tu dużo mówić! Jak się ściemniło ludzie odpalili świeczki i poustawiali je na skałach, także full romantic, dobre miejsce na miły wieczór we dwoje. Nas było trzech, więc z racji tego, że wieczór we dwoje odpadał, po trzech godzinach wylegiwania w gorącej wodzie, rozpczęliśmy ewakuacje. Oj ciężko było się zebrać. Dobrze, że Rich-canadian je dużo kurczaka i ryżu i nas stamtąd wytargał, bo obawiam się że sami z chudinim byśmy sobie nie poradzili.

Po krótkiej walce ze zmęczeniem i odnalezieniu wszystkich swoich rzeczy w ciemności, ruszyliśmy do pobliskiego Invermere, żeby znaleźć jakiś nocleg. Na szczęście już w pierwszym motelu mieli dla nas pokój i po krótkim ogarnięciu uderzyliśmy w miasto. Miasto to chyba za dużo powiedziane, ale knajpę z dance florem znaleźliśmy. Tylko z racji okresu (poza sezonem) z ludźmi było słabo. Dlatego też posiedzieliśmy z dwie godziny i wróciliśmy do pokoju. Rozwalił mnie DJ, który wczuwał się na konsoli jakby grał dla tysięcy, a na parkiecie nie było nikogo.. no cóż pasjonata!

Rano, po szybkim śniadaniu i doprowadzeniu się do stanu używalności, spakowaliśmy rzeczy i udaliśmy się z powrotem do Calgary. Jeszcze z ciekawostek i niezwykłych sytuacji. Jadąc do sklepu po jedzenie, w środku miasteczka „pasły” się sarny i jelenie. To tak, żeby zobrazować wam jaka ta Kanada jest dzika i jak potrafi
współgrać z naturą. Do Invermere jeszcze na pewno zawitam, bo niedaleko znajduje się jeden z lepszych ośrodków narciarskich Panorama. Także w zimie tam jestem!

Jak widzicie cały czas jesteśmy na obrotach, nie zwalniamy tempa. Śmiało mogę stwierdzić, że moją wizę work&travel wykorzystuję w stu procentach. Dzięki temu mogę Wam trochę przybliżyć ten niezwykły kraj i zachęcić do odwiedzenia. Dzisiaj mam wolne, więc zawijam się relaksować po weekendowym „wypoczynku”. Wysoka piątka!

niedziela, 6 października 2013

Strach, terror i flaki ! Mike atakuje 3600 metrów!


Siema! Trochę Was w tym tygodniu przytrzymałem ale miałem swoje powody. Kto śledzi mój funpage wie, że na sobotę zaplanowałem lekki spacer w górach. Może nie do końca taki lekki, bo chciałem zaliczyć najwyższą „górkę” w swoim życiu. Od przylotu do Kanady sukcesywnie staram się podnosić sobie poprzeczkę i wychodzić na coraz to wyższe szczyty. Myślę, że do 4000 m. dobije, a co później to zobaczymy. Fajne jest to, że wchodząc nawet na 2200 m., można delektować się naprawdę świetnymi widokami, ktorymi zresztą już was raczyłem. Ostatnio pracuje w miejscu z którego nieźle widać góry. Dlatego też spodziewałem się zgoła odmiennego krajobrazu niż dotychczas...

Każdy z was zapewne słyszał, że Kanada a w szególności jej zachodnie wybrzeże „słynie” z długiej i mroźnej zimy. Dlatego o tej porze roku normalnym jest, że w górach leży już troche świeżego śniegu. Często zdarza się również, że śnieg sypie w samym Calgary ale odpukać u mnie na razie spokój.

 Początek szlaku na Mount Temple znajduję się przy Morain Lake, czyli jeziorka w Lake Louise. Już z samego parkingu, można nacieszyć wzrok niesamowitym krajobrazem. Widać również górkę, na którą się wybieraliśmy. Z racji tego, że pogoda nas tego dnia nie rozpieszczała (wiało, sypało i było pochmurnie) sam szczyt nie był widoczny. No cóż w końcu to góry, a tu pogoda bywa różna i nie zawsze raczy nas bezchmurnym niebem. Nie jest jednak tak źle, bo dopiero drugi raz nie widziałem słońca, będąc w Górach Skalistych! W związku ze zbliżającą się zimą, na samym początku szlaku znajdowała się informacja nakazująca wspinaczkę w grupach minimum cztero osobowych, ponieważ można było natrafić na „misie” Gryzli, które przygotowują się do zimowego snu. Nas na szczęście było czworo Ja, rodzyna, rich kanedien boy czyli mrówa i rożmen, więc bez przeszkód ruszyliśmy zdobyć nasz szczyt. Jako że na początku idzie się w lesie, który zatrzymuje wiatr wydaje się nawet ciepło. Jednak gdy człowiek pokona już linię drzew i znajdzie się na otwartej przestrzeni „zefirek” daje mocno się we znaki. My jak to na „alpinistów” przystało byliśmy jednak przygotowani na taką kolej rzeczy. W zasadzie od połowy trasy zaczyna się mocniejsze podejście. Dodatkowo tego dnia zalegający śnieg i mocne podmuchy utrudniały nieco wspinaczkę. Idąc w takich warunkach ciężko o lepszy trening na nogi! 

Jeżeli ktoś z was wstydził się kiedyś nieodpowiedniego ubioru w górach, podniósłby się na duchu widząc jaką fantazją w doborze ubrania na wspinaczkę mogą pochwalić się Azjaci. Gdy na szlaku zalega śnieg i robi się trochę zimniej palczaste gumowe buty czy szmacianki, nie mówiąc już o krótkich spodenkach nie są zbyt odpowiednim ubiorem.. no ale jak to mówią „co kraj to obyczaj”.

Wracając do naszego „spaceru”. Około 500 metrów przed szczytem podejście zrobiło się naprawdę strome, z tego też powodu większość grup w tym miejscu zawracała. My oczywiście poszliśmy dalej! Widoki lux jak się podniesie głowę, bo przez większość czasu wzrok jest opuszczony, szukający gdzieś tlenu, wpatrzony w śnieg i kamienie, które znajdują się pod nogami. Poza tym zrobiło się dosyć ślisko i trzeba było patrzeć gdzie się stawia nogę. Dlatego też w kilku miejscach trochę skakała adrenalina, dodając lekkiej dramaturgii naszej wspinaczce. Idąc tak po tym śniegu, kamieniach, w silnym wietrze w końcu dotarliśmy na szczyt! Widok... prawie zerowy bo znajdowaliśmy się w chmurach. Miałem przez chwilę nadzieję, że jak wyskrobiemy na górę znajdziemy się ponad chmurami ale na to będę musiał jeszcze trochę poczekać.

Wracając okazało się, że w jednym miejscu gdy podchodziliśmy szlak się rozgałęział i nieświadomie wybraliśmy tą trudniejszą ścieżkę.. no ale co to dla takich PRO chłopaków jak my! Około godziny siedemnastej cali i zdrowi (w sumie nie do końca cali, bo rożmen skaleczył się w palca ale w przypływie adrenaliny nawet tego nie poczuł) wróciliśmy do samochodu.

Nie zabrakło oczywiście też dramatycznych momentów! Brak rękawiczek zmusił mnie do założenia.. skarpetek na dłonie.. Można to dostrzec na zdjęciu po prawej. Powiem wam, że było mi nawet ciepło w tych skarpeto-rękawiczkach.

Tak właśnie mniej więcej wyglądała moja wolna sobota. Oczywiście wieczorkiem nie omieszkaliśmy podskoczyć do Crafta na delikatną obczajkę i dwa piwka. Dodam jeszcze, że dostałem informacje o rychłym otwarciu Sunshine (ośrodek narciarski), także możliwe że już za miesiąc uderzymy na pierwsze narty! I jak tu nie kochać tej Kanady!

 Pozdrawiam wszystkich i zachęcam do aktywnego spędzania wolnego czasu. Walczcie z leniem bo aktywnie równa się pozytywnie a o to właśnie chodzi, żeby banan nie znikał z naszej twarzy! Strzała!!

sobota, 28 września 2013

Bliżej nieba!


Wow ale ten czas szybko leci! To już szósta część, opisująca moje wrażenia z pobytu w Kanadzie. Cieszy mnie to, że w nierównej walce z prokrastynacją, jak na razie jestem górą! Drugą rzeczą jest niewiarygodna jak dla mnie, liczba czytelników, którzy śledzą moje losy za oceanem. Jak na gościa, który miał uczyć w szkole „fikołków” a nie polskiego, całkiem nieźle to wygląda. Także wielkie dzięki za zainteresowanie i obiecuję, że na wszystkie listy odpiszę... jak tylko jakieś nadejdą.

No dobra, to teraz może kilka słów o czym będzie dzisiaj. Tytuł dosyć refleksyjny w porównaniu do ostatnich, którymi was raczyłem.  Nic się jednak nie martwcie luźny styl, którym operuję, będzie jak zawsze wszechobecny. Oczywiście, żeby (jak mawiała moja Pani od polskiego) jeszcze lepiej zrozumieć autora, sugeruję przenieść się na dywan.


Góry Skaliste
Z racji tego, że ostatnio skupiłem się głównie na miejskich atrakcjach, dzisiaj zabiorę was na wycieczkę w góry. Odwiedzimy trzy najpopularniejsze górskie miejscowości, znajdujące się niedaleko Calgary, a także ich okolice. Dywany odpalone.. no to lecimy!

Wszystkie miejscowości leżą na jednej trasie, więc zaliczymy je po kolei. Na szczęście w porównaniu do Zakopianki, tu autostrada ciągnie się przez całe góry. Nie ma zwężeń, fotoradarów, a ograniczenie prędkości do 120 km/h jest całkowicie wystarczające. Dlatego nie zajmie nam to dużo czasu.

Około 30 km od wyjazdu z pod domu, wyłania się krajobraz Gór Skalistych. Osobiście uwielbiam to miejsce, po pierwsze niesamowity widok, a po drugie dochodzi do mnie, że za chwile znajdę się w zupełnie innym, lepszym świecie.
Spray Lakes

Pierwszą miejscowością na naszej mapie jest małe, ale jakże urokliwe Canmore. W Canmore co roku odbywa się puchar świata w biegach narciarskich, w których udział bierze nasza Justyna. Samo miasteczko nie ma zbyt wiele atrakcji, ot fajne miejsce jeśli ktoś chce się wyciszyć. Okolica za to jest dosyć ciekawa. Począwszy od jeziora Spray lakes położonego na 1720 metrach, po kilka jak nie kilkanaście szczytów, na które prowadzą z reguły dosyć łatwe szlaki. W zasadzie większość wycieczek górskich, które odbyłem w te wakacje, znajdowało się właśnie tam. Idealne trasy na początek i przy tym jakie widoki!


Nieco dalej zlokalizowane jest Banff. Gdybym miał je porównać do jakiegoś polskiego miasta, to z pewnością byłaby to Krynica. Oczywiście z zachowaniem wszystkich proporcji. Wizytówką tego miasta jest otwarty w 1888 Fairmont Banff Springs Hotel. Pierwsze słowo, które przychodzi na myśl jak się na niego patrzy to "wow!". Jak na miasteczko turystyczne przystało, jest tu dużo ciekawych knajp i sklepów. Jeżeli ktoś ma za dużo pieniędzy, to w Banff na pewno znajdzie miejsce na uszczuplenie swojego portfela. Dla osób chcących aktywnie spędzać wolny czas i przy tym odpocząć, fajną opcja jest podejście na Sulphur Mountain


The Fairmont Banff Springs Resort
a po powrocie regeneracja na gorących źródłach. Bardziej leniwi, na szczyt mogą dostać się kolejką, ale jestem pewien, że każda z osób czytająca tego posta wybrała by pierwszą opcje. 


Widok na Banff z Sulphur Mountain
Dobra opuszczamy Banff i jedziemy dalej. Ostatnim punktem naszej wycieczki jest Lake Louise.  Jeśli jest ktoś bardzo zajawiony na narty albo deskę, to z pewnością słyszał o tej miejscowości. Co roku odbywa się tu puchar świata w narciarstwie alpejskim, przez co kurort ten jest mocno rozpoznawalny na świecie. Trasy są niezłe, aczkolwiek można znaleźć lepsze. Dla każdej osoby , która znajdzie się kiedyś w Lake Louise, obowiązkiem jest odwiedzenia dwóch jezior Moraine Lake i... Lake Louise. Obydwa jeziora jak na Kanadę przystało można podziwiać zarówno z tafli wypożyczając canoe (tradycyjna łódka indiańska), albo z jednego z kilku punktów widokowych, na który trzeba oczywiście podejść . Wierzcie mi, że naprawdę warto się trochę zmęczyć, bo widok na jedno jak i  drugie jezioro jest niesamowity! Zresztą na jaką górę byśmy tu nie wyszli, zawsze będziemy czuli się jak byśmy byli w niebie...

Lake Louise
Dobra późno się robi, więc pasuje już wracać do Calgary. Przedstawiłem wam tylko mała cząstkę tego, co można zobaczyć w tych niezwykłych miejscach. Sam muszę jeszcze dużo razy wybrać się w góry, żeby to wszystko ogarnąć. Mam nadzieję, że będę miał na to wystarczająco dużo czasu. Już niedługo planuję dla was mała niespodziankę. Jeśli wszystko się uda, to za tydzień, może dwa postaram się wam  ją dostarczyć. A i wszystkich, którym podoba się moj świat zapraszam na funpage "Mike come on" na facebooku!
https://www.facebook.com/pages/Mike-come-on/661257703893737

Wysoka piątka !

sobota, 21 września 2013

Uśmiech, moc, fitness, sport

Witam wszystkich ciekawych Ameryki i mojego stylu życia. Zapewne wielu z was obgryzło już wszystkie paznokcie w oczekiwaniu na kolejny post. Spoko możecie się już odprężyć i zrelaksować... Mike come on znowu nadaje!

Pamiętacie jak w drugim poście rozpisywałem się na temat wszechobecnej rekreacji w Calgary? Dzisiaj postanowiłem zająć się tym tematem, oczywiście na swoim przykładzie, a że chcę być wiecznie młody jak Krzysiu Ibisz, to jest o czym pisać.

Zacznę od trochę głębszej refleksji. Mianowicie jestem szczęściarzem. Przynajmniej tak mi się wydaje. Pomyślicie może, że mam wille na Malediwach albo czerwone Ferrari. Nie, nie mam tych rzeczy i pewnie nigdy mieć ich nie będę. Jestem szczęściarzem, ponieważ całe życie wiem co chce robić i to robię. Od dzieciństwa uwielbiałem ruch. Nie wiem czy to przez ADHD, ale zawsze odczuwałem ogromną potrzebę poruszania się. Trenowałem judo, piłkę nożną, grałem we wszystko i wszędzie. W pewnym momencie, oczywistym stało się dla mnie, że moja droga życiowa musi być wypełniona sportem. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Najpierw poszedłem do liceum ogólnokształcącego o profilu turystyczno-sportowym, a później jak już wiecie na krakowski AWF. No i teraz dziesięć lat później, moja pasja do sportu wzrosła jeszcze bardziej. Pewnie dlatego tyle we mnie optymizmu i pozytywnego myślenia.

Dobra koniec tych wspomnień. Na pewno jesteście ciekawi co  można robić w Kanadzie, żeby było aktywnie i interesująco. Zacznę od Calgary, bo to tu spędzam większość swojego czasu. Jak na duże miasto przystało, znajdziemy tu baseny, lodowiska, boiska do piłki nożnej, baseball'a, koszykówki, korty tenisowe. Najlepsze jest to, że wszystko za freeko! Także zbierasz ekipę i idziesz się trochę wyładować na świeżym powietrzu.

Jeżeli gry zespołowe z jakiegoś powodu kogoś nie interesują, można wypożyczyć łódkę i pożeglować na miejscowym jeziorze (Glenmore Reservoir), albo jak już trochę przymrozi, poświrować na nartach bądź snowboardzie. Wprawdzie wyciąg narciarski w Calgary na kolana nie rzuca, ale jak ktoś chce się rozjeździć, albo zwyczajnie potrenować przed poważniejszymi stokami, ma do tego idealne warunki.

Wracając jeszcze do gier zespołowych, fajną alternatywą jest też siatkówka plażowa. Można zapisać się do ligi, bądź zagrać w jednym z organizowanych turniejów. Nieskromnie dodam, że po jednym z takich turniejów, zostałem wybrany MVP. Uprzedzając wszystkie szydercze komentarze... grałem z normalnymi ludźmi (pełno sprawnymi!). No cóż, trochę mnie to kosztowało ale medal jest!

Jak na absolwenta AWF przystało, w moim cotygodniowym rozkładzie jazdy nie mogło zabraknąć siłowni. Z tym że na mojej siłowni, oprócz tradycyjnej strefy dla koksów, do dyspozycji mam basen, ściankę wspinaczkową, hale, bieżnie do biegania, korty do squash'a i lodowisko. A wszystko za jedyne 37 $ miesięcznie.. AMERYKA!

A co jeżeli ktoś preferuje jednak ćwiczenia na świeżym powietrzu? W takim wypadku zawsze można się przejść, lub przebiec do jednego z 40 parków. Naprawdę fajna sprawa, z tym że ja jak widzę zieloną trawę, wolę jednak na niej poleżeć i trochę "poczilałtować".

Ponadto dla lubiących rowery w samym Calgary do dyspozycji jest ok. 700 km ścieżek rowerowych, więc jest gdzie popedałować. Jako, że pierwszym moim środkiem transportu w Calgary był właśnie rower, mogę śmiało polecić tę formę aktywnego spędzania czasu.

Wymieniłem tylko kilka sposobów i miejsc w Calgary, w których można się coś poruszać. Jak sami widzicie jest w czym wybierać i trzeba być strasznym leniem żeby z tego nie korzystać.



Odnośnie aktywności pozamiejskiej nie będę się zbytnio rozwodził, bo już coś o tym wspomniałem (oczywiście wszyscy czytali poprzednie posty, więc po co się powtarzać). Przypomnę tylko w skrócie, że do Gór Skalistych mam niecałe 100 km, więc turystyka piesza, wspinaczka czy narciarstwo nie są mi obce. W przyszłości jeszcze kilka postów związanych z górami się pojawi, także na dzisiaj dam sobię i wam już spokój.

Trzymajcie się ciepło (podobno w Polsce ostatnio trochę przymroziło) i do usłyszenia!